Podróżujemy po Azji z dziećmi

Tokio to wielkie miasto - kolejne, którego nie da się wystarczająco dobrze poznać w kilka dni. Mimo, że mieszkamy stosunkowo niedaleko centrum, to i tak spędzamy dużo czasu w metrze. Metrze, które podobno nigdy nie ma opóźnień (sprawdziliśmy i jednak czasami ma) i naprawdę jest z gumy ;) Przekonujemy się o tym, kiedy musimy wsiąść do niego w godzinach szczytu z całym naszym bagażem i dwójką dzieci w nosidłach. Jesteśmy pierwsi w kolejce na peronie. Przyjeżdża pełny pociąg. Po krótkim wahaniu próbujemy wsiąść. Ja pierwsza z Dorotką w nosidle i z plecakiem. Potem wjeżdża walizka. Potem Adam z Lucynką i z plecakiem. A za nimi... jeszcze dziesięciu Japończyków. Jedziemy w ścisku, w którym nie da się nawet poruszyć (no chyba, że wszyscy ruszają się na raz w tym samym kierunku przy zakręcie), a na następnej stacji wsiada jeszcze więcej ludzi i jakoś się mieszczą. Nawet nie jest potrzebny upychacz ;)

Dobrze, że nie jedziemy długo. Wysiadamy na najbardziej zatłoczonej stacji na świecie - Shinjuku. Jesteśmy czwórką z ponad miliona podróżnych, którzy tego dnia przewiną się przez tę stację. Co ciekawe, siedem z dziesięciu najbardziej zatłoczonych stacji na świecie znajduje się w Tokio (a pozostałe 3 również są w Japonii). Chyba nikogo nie zaskoczy, że to nie jest nasze ulubione miejsce. Choć z drugiej strony ze zdziwieniem zauważam, że wcale mi aż tak bardzo ten tłok nie przeszkadza. Może zdążyłam się już trochę przyzwyczaić po pobycie w Korei, a może to dlatego, że właśnie spełnia się moje marzenie. Jestem w Japonii! :)

Shinjuku to centrum wydarzeń, pełne kolorowych reklam i wieżowców. Tutaj znajduje się też Tokyo Metropolitan Government Building z dwiema charakterystycznymi wieżami, na które można wjechać, żeby podziwiać Tokio z wysokości 45. piętra.

Drugą z najbardziej zatłoczonych stacji na świecie jest Shibuya. To tutaj wysiadamy, żeby zobaczyć najbardziej zatłoczone przejście dla pieszych. Chyba jednak wybraliśmy zły moment, bo wcale nie ma tu tłumu. Idziemy więc przez raj hipsterów, czyli tzw. Kocią Ulicę (na której nie ma zbyt wielu kotów) w kierunku Harajuku i ulicy Takeshita. Ta część Tokio to mekka japońskiej młodzieży. Można tu spotkać różnych przebierańców, których stroje są inspirowane mangą i anime.

Stąd mamy już niedaleko do shintoistycznej świątyni Meiji, w której Japończycy oddają cześć cesarzowi Meiji oraz jego małżonce cesarzowej Shoken. Przyzwyczajeni do kolorowych świątyń buddyjskich, jesteśmy trochę zdziwieni surowością i prostotą wnętrza. Musimy jednak przyznać, że ma ona swój urok.

Również jedna z głównych świątyń buddyjskich w Tokio nas zaskakuje. Tsukiji Hongan-ji wygląda z zewnątrz jak przeniesiona z Indii, a w środku przypomina bardziej kościół katolicki z organami, świecami i krzesłami zamiast mat.

Z Tsukiji Hongan-ji już tylko parę kroków i jesteśmy na słynnym targu rybnym Tsukiji. To tutaj odbywały się licytacje tuńczyka, które pamiętamy z filmu "Jiro śni o sushi". Obecnie targ przechodzi reorganizację i jego część przeniesiono w inne miejsce. Na szczęście dla nas targ rybny to nie tylko ryby, ale też owoce, warzywa, słodycze, restauracje, kawiarnie i inne przyjemności ;)

My jednak wolimy iść jeszcze dalej i docieramy do Ogrodów Hamarikyu - pięknej oazy spokoju i zieleni, otoczonej fosą i wieżowcami. Korzystamy z okazji i występujemy do malowniczo położonej nad stawem tradycyjnej japońskiej herbaciarni, gdzie gorzką matchę (tym razem bez mleka i syropu) zagryzamy słodkimi ciastkami manju.

Pisząc o Tokio, nie można zapomnieć też o dzielnicy Yanaka, w której czas jakby się zatrzymał. W uliczkach bez wieżowców i ekranów, można zobaczyć zupełnie inne oblicze japońskiej stolicy. Najbardziej znaną ulicą jest tutaj Yanaka Ginza, gdzie w malutkich sklepach i na straganach można kupić prawie wszystko. My ze "wszystkiego" wybieramy przejściówkę do japońskich gniazdek, mandarynki, smoczy owoc i sushi :)

To jeszcze nie koniec tokijskich atrakcji. Ciąg dalszy nastąpi :)

Dodaj komentarz