Podróżujemy po Azji z dziećmi

Największe jezioro Tajwanu i kolejne z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc, którego nie mogliśmy pominąć to Sun Moon Lake, czyli Jeziora Słońca i Księżyca. Nazwa brzmi bardzo tajemniczo i magicznie, prawda? :) Okolice jeziora zamieszkiwane są przez aborygeńskie plemię Thao, a leżąca na jeziorze wyspa Lalu jest dla nich świętą ziemią. Wyspa ta dzieli również jezioro na dwie części, z których jedna przypomina kształtem słońce, a druga księżyc - stąd właśnie nazwa.

Do miasteczka Yuchi na brzegu Sun Moon Lake dojechaliśmy autobusem i już na dworcu powitała nas szalona przewodniczka, która w bardzo obrazowy sposób próbowała nas namówić na wspólną wycieczkę następnego dnia. W aborygeńskim stroju, z dzwoniącymi bransoletkami na nadgarstkach, wesoło trajkotała: "Sun Lake, Moon Lake, Sun Lake, Moon Lake". Nie zdecydowaliśmy się skorzystać z jej usług. Obawiam się, że nie moglibyśmy powstrzymać się od śmiechu w jej towarzystwie :)

Zwiedzanie na własną rękę rozpoczęliśmy od przepłynięcia statkiem przez jezioro na drugi brzeg - do Ita Thao. Płynęliśmy niedługo - na szczęście! W spokojnym podziwianiu widoków skutecznie przeszkadzał nam pan, krzyczący do mikrofonu po chińsku przez całą drogę.

Miasteczko Ita Thao nie jest zbyt ciekawe, ale przeszliśmy się brzegiem jeziora i doszliśmy do stacji kolejki linowej. Można nią dojechać do Wioski Kultury Aborygeńskiej, która tak naprawdę jest parkiem rozrywki. Woleliśmy więc pobiegać w kółko i poudawać samoloty, które latają z Azji do Europy i z powrotem ;)

W drodze powrotnej do naszego miasteczka - tym razem wybraliśmy autobus - dotarliśmy też do dużej i bardzo interesującej świątyni Wen Wu. Rzucaliśmy jiaobei i zapaliliśmy kadzidła, żeby poczuć się jak prawdziwi Tajwańczycy ;) Musieliśmy tylko uważać, przed którym ołtarzem zapalamy te kadzidła. Podobno do jednego z bogów w tej świątyni ludzie modlą się o męskich potomków.

Następnego dnia czekało nas wyzwanie - chcieliśmy wypożyczyć rowery z fotelikami dla dzieci. I chcieliśmy, żeby te foteliki były zamontowane z tyłu. Niestety, akurat w tym miasteczku wszyscy mówili nam, że takie rozwiązanie jest niebezpieczne. Brzmiało to trochę dziwnie w kraju, gdzie dzieci przewozi się na skuterach bez żadnego zabezpieczenia ;) Oglądaliśmy więc różne cuda - foteliki z przodu, siodełka dla dzieci itd. Dorotka stanowczo odmówiła nawet wypróbowania tych wynalazków, więc znowu wylądowała w nosidle na moich plecach. Lucynce za to spodobał się rower elektryczny i Adam taki właśnie wypożyczył. Później wyprzedzał mnie pod górkę i gonił z górki.

Podobno można objechać całe jezioro na rowerach. Niestety, tylko część trasy (6 km) wiedzie oddzielną drogą rowerową, a resztę trzeba przejechać ulicą. Taka jazda w spalinach to średnia przyjemność, dlatego my dojechaliśmy tylko do końca ścieżki rowerowej. Po drodze zatrzymaliśmy się w pizzerii Pizza Factory. Zjedliśmy nasz przysmak, czyli margheritę, a potem pizzę z jabłkami i cynamonem, siedząc pod czerwonym mostem. Potem poszliśmy się bawić do piaskownicy, która tak naprawdę okazała się kamyczkownicą. Dołączyła do nas pani z synkiem w tym samym wieku, co Dorotka, więc zaczęliśmy trochę rozmawiać. Rozmowa potoczyła się standardowo (po angielsku):

- Where are you from?
- From Poland.
- Ah, Holland. Beautiful country!
- No, not Holland. Poland.
- Poland? Mhm.

Drugim przystankiem na naszej trasie było Xiangshan Visitor Center. Tutaj nareszcie znaleźliśmy kawałek trawnika. Zrobiliśmy sobie piknik, co wzbudziło sensację. Co chwilę ktoś przychodził nam się przyglądać. Nie jestem pewna, dlaczego - czy siedzenie na trawie i jedzenie smoczego owocu jest naprawdę takie dziwne?

W Xiangshan Visitor Center obejrzeliśmy wystawę, z której dowiedzieliśmy się, że trasa rowerowa nad Sun Moon Lake jest partnerską trasą Shimanami Kaido, którą przejechaliśmy w Japonii. Może dlatego tutaj też jeździ się przez większość czasu razem z samochodami.

Najciekawszym elementem wystawy była makieta jeziora, na której nijak nie umieliśmy dojrzeć ani kształtu słońca, ani kształtu księżyca.

A na zakończenie naszej wizyty nad jeziorem, wybraliśmy się na plantację herbaty Assam. Obejrzeliśmy tam różne urządzenia potrzebne do produkcji herbaty. Niestety opisy po angielsku były bardzo lakoniczne, a nie było opcji, żeby nam ktoś coś opowiedział. W sklepiku próbowaliśmy tutejszej herbaty - Taiwan no. 18. Lucynce tak smakowała, że "degustowała" ją kilka razy ;)

Dodaj komentarz